Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Idźcie stąd! idźcie wszyscy! skinął ręką, a gdy wyszli, osiadł znów na kanapie na dawnem miejscu i zamarł w nieruchomości, lecz już nie drzemał, ale szeroko otwartemi oczyma, patrzył prosto przed siebie w zwierciadło. Na ścianie nad kanapą, wisiał wielki naturalnych rozmiarów portret cesarza Pawła pierwszego. Portret ten odbijał się w zwierciadle, a płomienie świec dogorywających w kandelabrze na jaspisowym stoliku nadawały rozedrganem swem światłem, pozory ruchu i życia wizerunkowi. Zdawało się, ożył cesarz Paweł i lada chwila wystąpi z ram, w swym mundurze komandora Maltańskiego, w purpurowym płaszczu, przypominającym archirejską rasę, mały człowieczek z zapadłym noskiem, obłąkanemi oczyma i uśmiechem trupiej główki. Syn patrzył na ojca, ojciec na syna, jakby chcieli sobie coś wzajemnie powiedzieć. »11 marca, 14 grudnia« wtedy zaczęło się, teraz się kończy. »Uduszą mnie jak udusili ojca« przypomniał Mikołaj słowa brata Konstantego i mógłby w tej chwili powiedzieć o sobie to samo czem groził niedawno Trubeckiemu, »los twój będzie straszny, straszny, straszny«. Wstał i podszedł do zwierciadła, w lustrzanej szybie odbiła się twarz syna, u stóp wizerunku ojca. Blada twarz z zaczerwienionemi od bezsenności powiekami, nadęta jak u skarconego dzieciaka postawionego w kąt, z włosami najeżonymi jakby stanęły dębem. Zdało się Mikołajowie, że to nie on, lecz jakiś jego sobowtór, samozwaniec, cesarz parwenjusz.
Zbliżył twarz swą do zwierciadła, rysy jego skrzywiły się w drwiącym uśmieszku, a wargi wyszeptały bezdźwięcznie.
— Sztabs-kapitanie Romanow! to przecież ty.