Strona:Czerwony kogut.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   281   —

i nie wiedzieli, co mają robić: kobiety przyniosły brzozowych gałęzi i wiązały wieniki, a mężczyźni kręcili się koło zabudowań i płotów sami, niezadowoleni... Wszystkim chodziło o żyto, a tu drobny deszczyk, jak na złość już który dzień pada...
Józefa przyniosła ze świrenka płótno. Poszukała nożyc, nici, igieł i usiadła na łóżku pod oknem. Mierzyła płótno i rozcinała. Chciała bieliznę szyć swemu Piotrowi.
Gdzie on teraz, biedaczysko, tłucze się po szerokim świecie?... może głodny i oberwany? I niema komu go pożałować, serca uspokoić...
Tak myślała Józefa, wspierając się na białem płótnie.
Od samego Piotrowego wyjścia niewymownie bolało ją serce. Często taki niepokój ją trawił, że nie wiedziała, gdzie się podziać: nocami nie spała, miejsca sobie nie znajdowała. Całymi dniami czekała na męża, myśląc że ją choć na krótko odwiedzi. Ale tyle już czasu przeszło, a jego nie było, i żadnej wiadomości o nim nie miała.
— Może już nie żyje? może raniony gdzie męczy się?...
Od tych myśli schudła i poczerniała, nigdy nie pokazywała nikomu wesołego oblicza. Zmieniła się, jak się zmienia ładna georginia od