Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i to. Zerwałem się z konia i począłem zastanawiać się, co dalej począć należy.
W pierwszym rzędzie było dla mnie jasnem, że nie mogłem powracać. Nim się przedostanę przez linje nieprzyjacielskie, zrobi się jasny dzień. Musiałem się ukryć za dnia, a gdy się ściemni wieczorem, umykać co sił starczy.
Zdjąłem z mego poczciwego „Woltyżera“ cugle, siodło i czaprak i ukryłem to wszystko w krzakach, aby nikt nie poznał, iż padł tutaj koń francuski. Zostawiłem konia i poszedłem szukać jakiegoś bezpiecznego miejsca, w którem mógłbym był pozostać przez dzień cały.
Na wszystkie strony widziałem ognie obozowe, a dokoła nich kręciły się już jakieś postacie.
Musiałem czem prędzej szukać jakiejś kryjówki, gdyż inaczej byłbym zgubiony.
Ale gdzie ją znaleźć?
Znajdowałem się w winnicy, tyki sterczały wprawdzie jeszcze, ale liści już nie było. To nie była dla mnie kryjówka. Prócz tego przed nocą potrzeba mi było trochę pożywienia i wody.
W znikającym mroku biegłem naprzód i ufałem ślepo memu szczęściu.
Nie zawiodło mnie ono. Szczęście jest kobietą i dzielnego huzara nie opuszcza.
A więc dobrze. Potykałem się w winnicy, przede mną coś ukazało się. Gdy się zbliżyłem, przekonałem się, że był to wielki kwadratowy dom z długą, niską przybudówką po jednej stronie. Znajdował się on na miejscu krzyżowania się trzech dróg, było więc jasnem, iż była to jakaś osada albo gospoda.
W oknach było jeszcze ciemno, a wszystko znajdowało się jeszcze w głębokim śnie. Wyobrażałem sobie, że taka wygodna kwatera musi być bezwarun-