Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kowo zamieszkała i to prawdopodobnie przez wyższych oficerów.
Zrobiłem już nieraz doświadczenie, że w najbliższem sąsiedztwie niebezpieczeństwa człowiek jest najbezpieczniejszy, to też nie myślałem wcale wyrzec się tego schroniska.
Niski budynek był prawdopodobnie stajnią. Ponieważ drzwi nie były zamknięte, wsunąłem się tam. Było tam pełno bydła i owiec, które umieszczono tutaj, aby je uchronić przed pazurami maroderów. Drabinka prowadziła na górę. Wszedłem po niej i ukryłem się wygodnie w sianie. Strych posiadał małe okienko, z którego mogłem patrzeć na front gospody i na drogę. Czekałem w mej kryjówce, co się stanie.
Pokazało się, iż moje przypuszczenie, że tu mieszkają wyżsi oficerowie, jest słuszne.
Zaraz po wschodzie słońca ukazał się dragon angielski z raportem, a od tej chwili zaczęło być gwarno, jak w ulu. Oficerowie odjeżdżali i przyjeżdżali. Słyszałem ciągle ten sam okrzyk:
— Sir Stapleton — sir Stapleton!
Było dla mnie niewymownie przykrem leżeć tutaj i patrzeć, jak gospodarz wynosił oficerom coraz to nowe butelki. Ale bawiło mnie patrzeć na ich świeże, wygolone, bez troski twarze i wyobrażać sobie, jakieby zrobili miny, gdyby się dowiedzieli niespodzianie, jaka sławna osobistość znajduje się w ich bezpośredniem pobliżu. Gdy tak patrzyłem, przedstawił się moim oczom widok, który mnie wprawił w zdumienie.
To są bezczelnie zuchwali ludzie, ci Anglicy, panowie. Jak sądzicie, co uczynił lord Wellington, gdy go powstrzymał Massena i nie mógł się ruszyć ze swą armią?
Nie zgadniecie. Myślicie może, że popadł w wście-