Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Za chwilę ktoś zbiegał po schodach i pędził prosto do mojej celi.
— Łucjo! — wołał — Łucjo!
Widziałem go, jak stał w niepewnem świetle celi, dyszał i nie mógł wykrztusić z siebie ani słowa więcej. Potem zawołał:
— Czy nie dowiodłem ci mej miłości, Łucjo? Czyż nie uczyniłem szalonego kroku, aby ci jej dowieść? Zdradziłem moją ojczyznę, złamałem moje przysięgi, zrujnowałem moich przyjaciół i poświęciłem życie, aby tylko uratować ciebie!
Był to młody Lorenzo Loredano, kochanek, o którym przedtem wspominałem. Było mi bardzo przykro, panowie, ale w sprawach miłosnych wszyscy mężczyźni są bardzo samolubni; gdy ukochana woli kogoś innego, chcemy mieć przynajmniej to zadowolenie, iż współzawodnik jest godnym szacunku i poważania.
Chciałem mu to właśnie wytłumaczyć, ale zaraz po pierwszem słowie wydał okrzyk zdumienia, wypadł z celi, pochwycił lampę, stojącą w kurytarzu, i zaświecił mi w twarz.
— To ty jesteś, ty nędzniku! — wrzasnął. — Ty francuski psie! Odpłacisz mi wszystkie moje cierpienia, które przez ciebie przebyłem!
Spostrzegł jednak zaraz bladość na mojej twarzy i krew, która jeszcze ciągle spływała z rany.
— Co to jest? — zapytał. — Skąd pan doszedłeś do utraty ucha?
Zapanowałem nad sobą, przycisnąłem chustkę silniej do rany, wyprostowałem się, jak świeca i postąpiłem ku niemu, jak przystało na pułkownika huzarów.
— Rana nie jest ciężka — rzekłem. — Za pozwoleniem pańskiem, ale tej sprawy osobistej nie będziemy roztrząsali dalej.