Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W tem szczególnem mieście znajdują się setki takich pałaców, z których każdy zawiera w sobie sale, mogące się mierzyć z Louvrem lub Wersalem.
W środku tej wielkiej sali znajdowało się wzniesienie, na którem w półkolu dokoła jakiegoś ołtarza siedziało dwunastu mężów w czarnych togach i czarnych zawojach na głowach.
Oddział zbrojnych — drabów z pod ciemnej gwiazdy — stał przy drzwiach, a wśród niego młody człowiek, z wzrokiem, utkwionym w ołtarz, młodzieniec w uniformie naszej lekkiej piechoty.
Odwrócił się ku mnie — poznałem go natychmiast. Był to kapitan Auret z siódmego pułku, młody Baskijczyk, z którym podczas tej zimy wypiłem niejedną szklankę wina, lepszego, jak to, panowie!
Był blady, jak ściana, ale trzymał się dzielnie wobec otaczających go zbójów.
Nie zapomnę nigdy tego wzroku, pełnego nadziei, który zabłysnął w jego ciemnych oczach, gdy ujrzał wpadającego towarzysza broni, ale także i tego spojrzenia rozpaczy, skoro zauważył, że nie przyszedłem po to, aby zmienić jego los, ale jedynie po to, aby go podzielić.
Możecie sobie, panowie, wyobrazić, jakie zdumienie owładnęło tymi ludźmi, gdy stanąłem przed nimi niepowołany na rozprawę. Moi prześladowcy wtargnęli za mną i stanęli przy drzwiach, tak, iż o ucieczce nie mogło już być mowy.
W takich chwilach moja naturalna odwaga i zuchwałość przychodzą mi zawsze w pomoc. Mundur mój był coprawda trochę poszarpany, ale we wzroku moim i w mojej postawie było coś, po czem sędziowie natychmiast poznali, że nie mają do czynienia ze zwykłym śmiertelnikiem.
Nie podniosła się na mnie żadna ręka, aby mnie aresztować. Zatrzymałem się przed jakimś strasznym