Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Z każdą milą, którą przebywaliśmy, robiło mi się na sercu lżej, aż wreszcie z radości, iż niezadługo zobaczę moje konie i moich dzielnych chłopców, zacząłem śpiewać, jak młody, świeżo upieczony chorąży.
Im dalej posuwaliśmy się w góry, tem surowszą i dzikszą stawała się droga. Z początku spotykaliśmy się tu i ówdzie z jakimś poganiaczem mułów, teraz jednak wszystko jakby wymarło; nic dziwnego, gdyż grasowali tutaj Anglicy, Francuzi i bandy rozbójnicze.
Odwróciłem wreszcie oczy od tego smutnego widoku, a zastanawiając się w głębi duszy, pomyślałem o tem i owem; o kobietach, które kochałem, o koniach, które miałem pod sobą.
Nagle z marzeń mych wyrwało mnie zachowanie się mego towarzysza podróży. Starał on się szydłem wywiercić dziurę w pasku rzemiennym, na którym wisiała manierka do wody. Ręka tak mu drżała, iż rzemień wymknął mu się nareszcie z ręki, a drewniana manierka padła u mych nóg. Pochyliłem się, aby ją podnieść, tymczasem jednak ksiądz, jak błyskawica, skoczył mi na plecy i wepchnął mi szydło w oko.
Panowie, wiecie chyba, aż nadto dobrze, iż jestem człowiekiem, który każdemu niebezpieczeństwu śmiało zagląda w oczy. Gdy się było od sprawy pod Zurychem aż do fatalnego dnia bitwy pod Waterloo, gdy się uzyskało wielki medal zasługi, który przechowuję w skórzanem pudełku, to chyba nie można mówić o „strachu“. A gdy kiedy wasze nerwy spłatają wam jakiego figla, to pocieszcie się myślą, że nawet ja, brygadjer Gerard, doznałem strachu.
Do strachu, z powodu niespodziewanego napadu i do bólu w ranie przyłączyło się nagle uczucie wstrętu — uczucie, które chyba ten tylko odczuwać może, na którego rzuci się jadowity gad.