Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W środku polanki stoi olbrzymie, stare drzewo, zwane „bukiem opata“. O niem krąży tyle strasznych wieści wśród ludu, że niejeden dzielny żołnierz niechętnie tylko stałby tam na warcie. Mnie jednakowoż głupstwa te tyle obchodziły, co samego cesarza.
Poszliśmy przez polankę i wprost do pnia. Gdy zbliżyliśmy się, spostrzegłem stojących tam dwóch mężczyzn.
Z początku stali trochę za pniem, jakby się chcieli ukrywać, później jednak wyszli z cienia i szli naprzeciw nas. Cesarz obejrzał się za mną i poszedł jeszcze wolniej naprzód, tak, iż zbliżyłem się więcej do niego. Uwierzycie mi zapewne, panowie, iż ręka moja spoczęła silniej na pałaszu, a dwóch tych mężczyzn nie straciłem ani na chwilę z oczu.
Jeden z nich był nadzwyczaj silny i wysoki, podczas gdy drugi miał zaledwie średni wzrost, ale szedł szybko i pewnie. Obydwaj mieli na sobie czarne płaszcze, narzucone tylko na ramiona i zwieszające się z jednego boku — podobnie, jak je noszą dragoni Murata.
Na głowach mieli takie same czarne czapki, które potem widziałem w Hiszpanji, a aczkolwiek twarze ich były wskutek tego ocienione, widziałem przecież dokładnie ich błyszczące oczy.
Zaprawdę, był to widok, który mógł przerazić nocnego gościa przy „buku opata“, te dwie ciemne postacie, które miały jasny księżyc poza sobą, a swe długie cienie przed sobą; szły ku nam jakimś lisim krokiem. Widzę jeszcze w duchu te dwa białe trójkąty, które rysowało światło księżyca między ich nogami a ich cieniami.
Cesarz stanął, a ci dwaj uczynili to samo na kilka kroków przed nami. Ja sam stanąłem tuż przy boku cesarza, tak, iż wszyscy czterej staliśmy naprzeciw siebie. Nikt nie przemówił ani słowa.