Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jasny blask księżyca przedzierał się przez drzewa i świecił prawie światłem dnia, a gdy podszedłem bliżej, zauważyłem, iż nie byłem pierwszy na miejscu. Z rękami założonemi wtył i z lekko spuszczoną głową przechadzał się cesarz tam i zpowrotem.
Miał na sobie obszerny, szary płaszcz i wielki kaptur. Podczas naszej wyprawy do Polski widywałem go często w tym ubiorze, a mówiono, iż dla tego tak chętnie go nosi, ponieważ trudno go w nim poznać, gdy wieczorem, czy to w polu, czy w Paryżu wychodzi, aby podsłuchiwać rozmowy posterunków przy ogniach obozowych lub w szynkowniach.
Sądziłem początkowo, iż się spóźniłem i obawiałem się już gniewu cesarza; ale gdy doszedłem do niego, wielki zegar wieżowy w Fontainebleau wybijał właśnie dziesiątą; przekonałem się, że on przyszedł za wcześnie, a nie ja za późno.
Pomny jego rozkazu, abym nic nie mówił, stanąłem na cztery kroki przed nim, trzasnąłem ostrogami, chwyciłem pałasz i salutowałem. Spojrzał tylko na mnie, potem odwrócił się w milczeniu i poszedł wolnym krokiem w las, ja zaś postępowałem za nim w oddaleniu czterech kroków.
Ponieważ wydawało mi się, iż kilka razy obejrzał się z trwogą dokoła, uczyniłem to samo. Aczkolwiek mam bystre oczy, nie zauważyłem nic więcej, jak tylko wielkie czarne cienie drzew.
Ale słuch mój jest równie bystry, jak i mój wzrok; usłyszałem kilka razy jakby trzask gałęzi. Ale sami panowie wiecie, jakie różne szmery można słyszeć w lesie nocną porą, a trudno oznaczyć, skąd one pochodzą.
Uszliśmy już spory kawałek drogi w lesie, a ja znałem już cel naszej wędrówki, zanim jeszcze doszliśmy do niego.