Strona:Chimera 1907 z. 28-30.djvu/486

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
ANTOLOGIA473

Tęsknota gna mnie precz...
I oto resztą sił
Wyloty żłobię w ciemnicy swej mozolnie,
I bez tchu czekam, nuż z jakiej mi czeluści
Otucha wzejdzie odrodzeń srebrnym nowiem,
A bodaj, niby iskrzyce sine, spuści
Ogniki lotne złud...
Lecz zmarniał ciężki trud...
Już oto idę wstecz... Już z wyciągniętych rąk
Przed sobą, w próżni, uczynię tarcz jak ślepce,
Gdyż nagłej trwogi mróz porywy me kamieni,
Że u zawodu wrót i gniazdo żmij nadepcę...

Nie wody mi ze szluz rozbiegły się w przestrzeni,
Całunem szklistych pian kwitnący niszcząc łan;
Lecz pierzchła z piersi mej moc władna ukochania...
Jej żywy zanikł zdrój, co płynie falą rtęci
Z odwiecznej prawdy mórz przez padół nędz i burz,
Odblaski niosąc zórz w zaświatów bezgranicze, —
Gdzie prąd zaś toczy swój, zdobywczy pochód święci.

Lecz nito jeniec — gdy ongi skinę — to mi
Stulonne z głębi kniej chorały tuż oddzwania,
Nim na solenny ton i ducha tak nastroję,
Że sama klęknę już, ku ziemi gnąc oblicze,
Aż mnie modlitwa zachwytem oszołomi,
Na pogrom żądzy sposobiąc serce moje. —
Gdy chcę — to wydmy dusz napawa samotnicze,
I życie budzi w zdrętwiałem uczuć ziarnie,
Aż zaszeleści tam wydajnej runi błam.

I oto w sercu mam — gdy wskroś bluszczowych ram
Kolejno ze wszech stron — na rozkaz mój — przygarnie
I wszystko na swem dnie przesuwa tuż przede mną:
Lodowisk pola, czy łączne wirydarze,
Taneczne pliszki i dzieci zwiędłe twarze,
Snop kalinowych gron, czy zabłąkane sarnię —
Że raz do turni lgnę, to muskam darń przyziemną.

I groźny tem się skon w odbiciu jego staje,