Przejdź do zawartości

Strona:Charles Baudelaire - Drobne poezye prozą.pdf/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

z chwałą swe niedokończone wspaniałości. Kawiarnia iskrzyła się. Sam gaz gorzał zapałem, okazywanym zwykle w początkach i oświecał ze wszystkich sił ściany oślepiające białością, obrusy lśniące jak zwierciadła, złoto listw i gzemsów, paziów o tłustych twarzach, ciągnionych przez psy na smyczy, damy śmiejące się do sokoła, uczepionego na ich pięści, nimfy i boginie, niosące owoce, pasztety i zwierzynę na głowach, Heby i Ganimedów, podających w wyciągniętej ręce małą amforę bawarki, lub kolorowy obelisk z pstrych szkieł: cała historya i cała mitologia oddana na usługę obżarstwu.
Wprost przed nami, na drodze, stał jakiś poczciwy czterdziestoletni człowiek, o twarzy zmęczonej i siwiejącej brodzie, który trzymał za rękę małego chłopca, a na drugiem ramieniu dźwigał małą istotkę za słabą do chodzenia. Spełniał funkcye bony i wyprowadzał dzieci wieczorem na powietrze. Wszyscy w łachmanach. Te trzy twarze miały wygląd nadzwyczajnie poważny, a te sześcioro ócz wpatrywało się niewzruszenie w nową kawiarnię z równym zachwytem, cieniowanym jednakże przez wiek rozmaicie.
Oczy ojca mówiły: „Jakież to piękne! jakież to piękne! rzec by można, że wszystko złoto