Przejdź do zawartości

Strona:Charles Baudelaire - Drobne poezye prozą.pdf/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mnie wszystkich korzyści, jakie mogłem był wyciągnąć z przyrodzonego mi szaleństwa. Zimną i nieprzekraczalną regułą zagradzała wszystkie me kaprysy. Na domiar okropności, po uniknionem niebezpieczeństwie, nie wymagała uznania. Ileż razy wstrzymywać się musiałem, by nie skoczyć jej do gardła i nie krzyczeć: „Bądźże raz niedoskonała, nędznico! abym cię mógł kochać bez złości i bez gniewu!“ Przez kilka lat podziwiałem ją z sercem pełnem nienawiści. W końcu, no! nie ja umarłem z tego!
— Ach! wykrzyknęli tamci, więc umarła?
— Tak! nie mogło tak być dłużej. Miłość stała się dla mnie przygnębiającą zmorą. Zwyciężyć lub umrzeć, jak mówi Polityka, to była alternatywa, krórą mi los postawił! Pewnego wieczoru, w lesie..., nad brzegiem sadzawki..., po melancholijnej przechadzce, kiedy jej oczy odbijały słodycz nieba, a moje serce kurczyło się, jak piekło...
— Co!
— Jak!
— Co mówisz?
— To było nieuniknione. Zawiele mani poczucia sprawiedliwości, aby bić, znieważać, lub odprawiać służącego bez zarzutu. Ale trzeba było pogodzić to poczucie ze wstrętem, jakim