Przejdź do zawartości

Strona:Charles Baudelaire - Drobne poezye prozą.pdf/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mieni obrazem nieobecnej ziemi, że byliby jedli trawę, zdaje się, z większym zachwytem niż zwierzęta.
Nareszcie sygnalizowano wybrzeże — i zobaczyliśmy, zbliżywszy się, że była to ziemia wspaniała, czarująca. Zdawało się, że muzyka życia rozlewała się tam w nieokreślnym szepcie, i że te zbocza bogate w różnorodną zieleń dyszały aż na kilka mil w około rozkoszną wonią kwiatów i owoców.
To też zaraz wszyscy się rozweselili, wszyscy zapomnieli o złym humorze. Zapomniano wszystkich sprzeczek, przebaczono sobie wzajemnie wszystkie urazy, umówione pojedynki zatarły się w pamięci a gniewy uleciały jak para.
Ja jeden tylko byłem smutny, niepojęcie smutny. Podobny do kapłana, któremu wydarto jego bóstwo, nie mogłem bez gryzącej goryczy oderwać się od tego morza tak potwornie czarującego, od tego morza tak nieskończenie zmiennego w swej przestraszającej prostocie, które zdaje się zawierać i przedstawiać w swych igraszkach, w swych ruchach, gniewach i uśmiechach, nastroje, dreszcze i zachwyty wszystkich dusz, które żyły, które żyją i które żyć będą!
Żegnając się z tą nieporównaną pięknością, czułem się śmiertelnie przygnębionym i dla-