Strona:Catulle Mendes - Nowelle.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

duje piękną i niestrudzenie nam to powtarza. — może nam do pewnego stopnia zastąpić źwierciadło.
— Naprawdę? — pytała go raz po raz uszczęśliwiona. — Kolor mych oczu nie razi cię niczem?
— Oczy twoje podobne są do bławatków, na których zawisły dwie jasne krople ambry.
— I nie mam skóry zbyt czarnej?
— Dowiedz się, że twoje czoło czystsze jest niżeli płatek śniegu, dowiedz się, że twoje lica są jak róże, blade a przecież płonące!
— A co też mam myśleć o moich ustach?
— Że są podobne rozciętej jagódce maliny.
— A o mych zębach, jeźli łaska?
— Że ziarnka ryżu, równie im delikatne, nie są przecież tak białe.
— Czy nie powinnam się jednak niepokoić o kształt moich uszu?...
— O tak! niepokojąca to rzecz, ukrywać w leciuchnym puchu swych włosów dwie takie muszelki przecudne, na których widok przypomina się świeżo rozwity gwoździk.
Tak rozmawiali z sobą, ona oczarowana, on w jeszcze większym zachwycie, nie wyrzekł bowiem ani jednego słowa, któreby nie było prawda najczystszą, gdyż wszystko to, czego pochwały upajały ją, jego upajało swym widokiem. I oto miłość ich stawała się coraz gorętszą. W dniu wprawdzie, w którym ją zapytał, czy zechce go za męża,