Ściany malowane olejno. Okno balkonowe. Drzwi wejściowe. Telefon wewnęrzny na ścianie. Łóżko biało lakierowane, sprężynowe. Lekki chłód wieje od podłogi, pokrytej czystem, bronzowem linoleum, od regulaminu, przybitego do białych drzwi. I trochę za mało jest mebli w dość dużym pokoju: szafa, fotel i dwa krzesła, dziwnie mały stolik na środku.
Mimo to wnętrze sprawia wrażenie dość przyjemne: jakiś kwiatek czerwony wdzięczy się u okna, lampy żarowe płoną jasno, przez czyste szyby wdziera się jeszcze trochę zachodniego światła dziennego. Przy owym dziwnie małym stoliku (na którym stoi taca z podwieczorkiem, szklanka, dzbanuszek mleka, trzy kawałki chleba, masło, obok kościany nożyk), siedzi RYSZARD HEYST. Ma na nogach pantofle, odziany jest w t. zw. bonżurkę. Patrzy przed siebie na szachownicę i rozwiązuje zadanie szachowe. Co chwila wyjmuje termometr z zanadrza i pociera go ukradkiem — skórką zamszową od butów, którą chowa starannie do szuflady. Tu i ówdzie — dla wprawy — puszcza sobie t. zw. tik nerwowy: jakiś skurcz mięśni twarzowych. Mruczy piosenkę, która niema ani słów, ani melodji.
MARY (za drzwiami) Pan Powsinowski — mleko bułgarskie. Dla pana Heysta wanna na 29.
(Wchodzi w białym kitlu doktorskim — młoda, piękna i ogromnie przejęta ważnością zadania).
Pan się dziś kąpie, panie Ryszardzie.
HEYST (wpatrzony w szachownicę). E dwa — E trzy... Czegobym ja dla pani nie zrobił.
MARY (zbliża się). Termometr.
HEYST. I czarne dają mata... Co?
MARY. Termometr.