Strona:Bruno Winawer - R. H. Inżynier.pdf/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiek normalny stał się jakimś rozkrzyczanym, zdysznem furjatem, rejwach to robi, śpieszy się, upędza za jakiemiś pieniądzmi...
MARY. E! A dawniej się nie upędzał za pieniądzmi?
HEYST. Tak, ale zdobywał miljon i katar żołądka i miał dysyć. Leczył się i zakładał szpitalik albo ochronkę, A teraz goni własny cień, sapie, zipie aż do zdechu. Pani sobie z tego nie zdaje sprawy, jako kobieta, ale co to za piekielny harmider się tworzy, kiedy tak trzysta miljonów lata po Europie bez sensu, z wywieszonym jęzorem. Czemu pani ma taki dziwny wygląd twarzy?
MARY. Nie, nie... Niech pan mówi dalej.
HEYST. Pamiętam chwilę, kiedy mi poraz pierwszy strzelił ów pomysł do głowy. Siedziałem spokojnie w Monachjum, w fabryce aparatów elokromedycznych. Raptem — w biały, upalny dzień letni — wojna. Uważa pani? Wojna. Ja nic nie wiem o co chodzi, gazet nie czytuję, żonaty jestem z kobietą z Grudziądza. Co ja mam robić? Poszedłem do kliniki, do Krepelina, dodałem „o“ kreskowane do jednego wyrazu, opuściłem literę w drugim wyrazie, mrugnąłem okiem, poruszałem nieco uchem i tak — jedno z drugiem — takie zamroczenie świadomości odegrałem, że mnie nawet z żoną rozwiedli.
MARY. Więc już pan wtedy symulował? W Monachjum?
HEYST. Tam sobie ten tik opracowałem (mruży oko). Chociaż to właściwie jest zbyteczne.
MARY. Dobrze, panie Ryszardzie. A co teraz będzie?
HEYST. Nic, wyprowadzam się.
MARY. A papa?