Strona:Bruno Winawer - Doktor Przybram.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie stać nas doprawdy na styl dość podniosły i dlatego oddajemy tu pióro w godniejsze ręce.
„Widok był niezapomniany, jedyny — pisze Zbigniew Uhodnik-Ciepichałł, poeta i sprawozdawca lwowskiego „Słowa Polskiego“. — Dziesięć gorejących orłów, dziesięć ogromnych, nadnaturalnych, apokaliptycznych robaczków świętojańskich, dziesięć słońc rozpalonych jęło krążyć nad nami!
Zdawało się, że jakaś katastrofa grozi światu, serca, zdjęte lękiem, biły na alarm, ludzie mieli wrażenie, że samo niebo nad Baja di Portorose rozżarzy się do czerwoności i spłonie za chwilę, jak bibułkowy lampion chiński, na który padł płomień świecy. I dopiero uczeńsi musieli tłumaczyć naiwnym: panie! to bezpieczniejsze od papierosa! to można śmiało dotknąć ręką! To są przecież zimne płomienie Przybrama! Zaiste człowiek, który tego czynu dokonał...“
Człowiek, który tego czynu dokonał, szanowny panie Ciepichałł, siedział w najciemniejszym pokoju willi San Lorenzo, a jego wargi spieczone gorączką, poruszały się jednostajnie, rytmicznie: Nelli, Nelli, Nelli...
W tym samym czasie aparaty telegraficzne całego świata stukały bez przerwy, spienione maszyny drukarskie ciężko dysząc pluły ostatniemi białemi szmatami papieru:

„ŚWIECĄCE PTAKI NAD WENECJĄ!“
„JARZĄCA ŁUNA ZIMNEGO ŚWIATŁA