Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Z górnego pomostu paruset dżentelmenów w kraciastych kepi, otulonych w pledy, plamiło niepokalany błękit tła kłębami cygarowego dymu. Dżentelmeni co bardziej rześcy skracali sobie czas jużto golfem, jużto tenisem, jużto zwyczajnie brydżem. Bezcieleśni stewarci z tacami w ręku balansowali pobożnie między szezlongami, jak linoskoczki — na przeciągniętych nad przepaścią, niewidzialnych drutach, obawiając się uronić nietylko kroplę drogocennego płynu, ale nawet najmniejsze słówko lub mimowolne westchnienie.
Na pokładzie pierwszej klasy opaśli, podkarmieni panowie, przebierając w palcach paciorki breloków, delektowali się morzem, rozparci na wygodnych leżakach. Miękkostopi, gutaperkowi stewarci roznosili napoje chłodzące. Kilku pomysłowych młodzieńców, z dwóch przypadkowych trąb, bębna i naczyń kuchennych, skleciło improwizowany jazz-band i pod miauczące dźwięki modnej muzyki młodzież tańczyła do upadłego.
Na pokładzie trzeciej klasy, pasażerowie ubożsi, usadowieni na pękatych walizach, chwytali padające zgóry okruchy dźwięków, otwierając ze zdziwienia usta, jak ryby na przyjęcie rzucanej im bułki.
Naraz w grupie tańczących powstało nieopisane zamieszanie. Pokład opustoszał, jak zmieniony raptownym podmuchem. Wystraszeni tancerze pierzchnęli szerokim kołem. Wpośrodku koła, na ziemi, wił się młody człowiek w binoklach. Widocznie upadając stłukł jedno szkiełko i wytrzeszczone, krótkowzroczne oko, pozbawione osłony, wpatrywało się teraz z przerażeniem w uciekających. Młody człowiek, jak wyrzucona na piasek ryba, pluskał niezdarnie przydługiemi płetwami rąk.
Niewiadomo skąd, z za rogu, wyłonili się nagle dwaj ludzie w białych fartuchach, z noszami i, rzuciwszy na nie trzepocącego się, jak karp, młodzieńca, znikli za węgłem. Drugie szkiełko od binokli spadło i potoczyło się po pokładzie.