Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

studenckiej garkuchni na zebranie sprawdzać na realnym przykładzie czarne cyfry statystyk. Nauczył się patrzeć w te oczy, odcyfrowywać ze zmarszczki, z akcentu wyzwiska krzywdę głęboką, niezaleczoną, konkretną; w konturze wyrzuconych mimochodem sakramentalnych słów: „proletarjat“, „imperjalizm“, odgadywać cyfry obciętych zarobków, kaliber doznanych upokorzeń. I nagle tu — jasne, niebieskie oczy, uśmiech i śmierć. Wpływ romantycznej lektury? Bohaterstwo?
Na biurku zaterkotał telefon.
Towarzysz Lecoq wstał, odebrał raport, potem w czarną muszlę głośnika przedyktował kilka rozporządzeń. I wyciągając się jeszcze raz na twardym, żołnierskiem łóżku, twarzą do ściany, zamykając już oczy do snu, pomyślał:
— Zatłamszą chłopa, jak nic. A szkoda. Minie dżuma, wypadnie budować komunę — takich trzeba będzie wtedy jak najwięcej.
I wargami gdzieś w sen, jak wyuczoną, cowieczorną lekcję:
— Ale wtedy mnie już nie będzie także...
Sen jednak nie przychodził. Poprzewracawszy się z boku na bok, towarzysz Lecoq zapalił papierosa. Spojrzał na zegarek. Czwarta. Dokończył papierosa, wstał, zapalił światło. Podszedł do biurka. Z szuflady biurka wyciągnął schowany głęboko pod raportami gruby bruljon w ceratowej okładce i rozłożył go na stole.
W tajemnicy przed wszystkimi, towarzysz Lecoq pisał historję zadżumionego Paryża. O tem, że niegdyś zajmował się literaturą, wiedziało niewielu. Zamłodu pisywał wiersze. Podobno nawet niezłe. Zarzucił je zresztą oddawna. Zdolności literackich wstydził się, jak swej erudycji, jak swego inteligenckiego pochodzenia. Jak żbik, najeżył się szorstkością, kolcami żołnierskiego słownictwa, obejściem lapidarnem i rubasznem.
Nieustanne postępy dżumy utrwaliły w nim pewność, że