Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/058

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

babiem latem dni, przypominała o sobie poczuciem nieusprawiedliwionej próżni głęboka, czarna, jak szyb niezasklepiona rana. Ospałe myśli, wałęsające się po powierzchni, jak leniwe podmuchy, przemykały obok tego miejsca instynktownie na palcach, jakby obawiały się nieopatrznem stąpnięciem trafić w próżnię. Puszczony samopas wzrok, zlepiający z powykrawanych fragmentów coraz to nowe profile, ślepym wewnętrznym instynktem omijał starannie kuszące go zdradziecko kontury, gotowe złożyć się na jeden wyblakły profil kobiecy.
W pierwszą zaraz niedzielę, do nowego pokoiku Pierra zaszedł po niego rumiany René, pośredni sprawca dobrobytu dni ostatnich, by wyciągnąć go na przechadzkę po mieście.
Na ulicach było ludno, duszno i nudno bezczynną, zakurzoną nudą wakacyj. Był to ten okres lata paryskiego po „Grand Prix“, kiedy ze zgrzanego ciała Paryża, wraz z potem i wodą, wyparowują ostatnie ciałka błękitnej, czy bodaj zafarbowanej na błękitno krwi, skraplając się w przygotowanych przezornie na ten cel zbiornikach — Dauville, Trouville i Biaritz, — i krew Paryża nabiera powoli koloru zdecydowanie czerwonego, czerwienią miejskiego, roboczego parwenjusza.
Była właśnie wigilja dnia 14 lipca i nad miastem rozwieszano pośpiesznie trójkolorowe flagi i papierowe lampjony. Ulicami przewalały się przystrojone odświętnie tłumy, wydzielające ten specyficzny zapach francuskiego święta: taniego wina, machorki i demokracji.
Po parogodzinnej błąkaninie, Pierre i René znaleźli się przed bramą Instytutu, gdzie René sprawował tej nocy dyżur. Instytut był pusty. Wiało od niego wilgotnym chłodem i tym złożonym zapachem chemikaljów, jakim pachną apteki w małych prowincjonalnych miasteczkach.
René zaofiarował się pokazać Pierrowi laboratorja.