chéj izby w karczmie jaworzyńskiéj, gdzie nas czekają ogień, łóżka i stół obficie zastawiony.
Ach, jak świetnym jest dach wynalazkiem! wyrwało się z ust moich.
Pozbywamy się mokrych okładów, posilamy się i odpoczywamy.
Kolega, który mi wyjął z kieszeni kawałek rozmoczonego chléba, zafarbowanego na czerwono od rozmiękłéj okładki przewodnika Kolbenheyer‘a, leżącego w téj że kieszeni, wydobywa z worków rozliczne zapasy i częstuje mnie takiemi specyałami, że już zaczynam wątpić o nagrodzie w niebie, czując się aż nazbyt wynagrodzonym za chléb — nie mój zresztą.
Wesołość, od kilku godzin naciskiem przeciwności zgnębiona, znów wybucha z homeryczną siłą. Nazajutrz pojechaliśmy wózkiem do Zakopanego.
Podczas téj podróży mgły się rozwiały, i zobaczyliśmy uwieńczony śniegami szczyt lodowy.
Z północno-zachodniéj strony, w pobliżu wierzchołka, ma on niewielki ząbek.
Pomiędzy nim a główną masą szczytu przeszliśmy wczoraj, będąc może tylko o pół godziny drogi oddaleni od szczytu. Tylko pół godziny!
Gdyby więc jaka taka pogoda nam służyła, oglądałbym Tatry ze szczytu lodowego. Tymczasem mgła nie pozwoliła korzystać z tego zbliżenia się.
Doprawdy, że to może gniewać turystę.
Pocieszam się przynajmniéj tém, że widziałem białą noc.