Nigdy góry nie wydawały mi się tak wysokiemi jak dzisiaj. Mgła pozwalała widziéć tylko części ścian lub krawędzi, a już te części wydawały się większemi niż zwykle całe góry. Skutek to właśnie mgły. Podczas pogody, wzrok nasz sięga do wielkich odległości i z powodu mimowolnego porównywania wymiarów pionowych z ogromnemi poziomemi, następuje złudzenie zmniejszające wysokość gór. Dzisiaj tego nie było. Widzieliśmy tylko bliskie otoczenie, a kolosalne masy dalsze i wielkie odległości znikły zupełnie w pomroce.
Zboczyliśmy na prawo ku niższemu tarasowi doliny, i ukazały się oczom naszym majestatyczne pionowe ściany „Jaworowych sadów,“ ubielone śniegami w postaci wielokrotnych V.
Na brzegu tego tarasu trzeba było znowu drogi szukać. Może to tu jest „zamek“ który nas zmusi do powrotu lub noclegu wśród dzikich skał?... Góral wysłany na zwiady na prawo, wraca donosząc że „nie puszcza“. Udajemy się więc żlebem na lewo. Schodzimy tu szczęśliwie na nowy taras zasłany już ogromnemi głazami, dowodzącemi, że jesteśmy dość nisko i że większych zawad nie spotkamy.
Głód się znowu z wielką siłą obudził. Sięgam ręką do kieszeni, aby wyjąć schowany na zapas chléb, ale przypominam sobie, że już tam czułem rękę jednego z kolegów.... Ha! będzie mi to zapewne w niebie policzone.
Już teraz mamy przed sobą drogę otwartą i znaną. Wprawdzie przebyć musimy zbocze kamieniste setkami potoczków przerznięte, przechodzące w las błotnisty, pokryty plątaniną korzeni, ale już niebezpieczeństwo żadne nam nie grozi. Trzeba tylko strzedz się zwichnięcia nogi wpadającéj pomiędzy głazy i korzenie lub stłuczenia głowy — więcéj nic. Ale droga długa, niezmiernie długa. Idziemy godzinę, i dwie i trzy, przebywamy w bród potoki w całkowitém ubraniu (dla prędkości), nabywamy sińców od uderzeń o głazy, ale to już wszystko nic nie znaczy. Ściemnia się, to gorsza. Biegniemy szybciéj. Już noc — nic nie widać — a jeszcze daleko. Doprawdy zaczyna być nie miło.
Potykamy się co krok. Trzymam się czuchy górala bo nie wiem w którym iść kierunku. Idziemy ciągle lasem. Cokolwiek się rozwidnia — to woda. Znowu w bród. Znowu ciemny las. Kiedyż będzie koniec?....
Już nam zaczyna sił braknąć, już nie staje humoru. Wreszcie pokazuje się światełko. To Sieczka z latarką! Sił nam z światłem przybyło. I w samą porę, bo tu błoto i korzenie nie do przebycia. W pół godziny po tém, kończą się nasze trudy, wchodzimy do su-
Strona:Bronisław Rejchman - Wśród białéj nocy.djvu/14
Wygląd
Ta strona została przepisana.