Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Od rana. I wyobraź sobie, że stwierdziłem niebywałą rzecz. Prawie wszystko pamiętam. Tylko z techniką jest gorzej.
Zaczął przekładać nuty, a po chwili powiedział:
— Nie rozumiem, co się stało z motetami Bacha. Był taki tom in octavo w zielonej oprawie... Bardzo stare wydanie...
— A może jest w bibljotece?
— Nie. O, bądź dobra, zajrzyj tu na górną półkę. Zdaje się, że przywalili go Griegiem. Przepraszam, że cię trudzę.
— Ależ Pawle, — zerwała się — to tylko przyjemność...
Istotnie za wielkim foljałem Griega znalazł się Bach.
— Jakie to zakurzone — powiedziała — zaczekaj chwilę, każę to wytrzeć.
— Szkoda czasu — machnął ręką i otarł kurz dłonią — swoją drogą muszę zbesztać Ignacego za te porządki.
Rozłożył nuty na pulpicie, przysunął sobie stołek i już nie zwracając na nią uwagi, zaczął grać. Usiadła w pobliżu tak, że widziała na tle okna jego mocny profil o silnie zarysowanej szczęce i wysokiem czole, na którem wyraźnie występowały dwie duże wypukłości. Z profilu jego brzydota jeszcze bardziej rzucała się w oczy, lecz tem dobitniej zaznaczała się jej wspaniałość. Przecie dość było rzucić okiem, by powiedzieć sobie:
— Ten człowiek musi być kimś niezwykłym.
We wspomnieniach starała się odszukać rysy Cezara, Napoleona, Washingtona, Batorego. Do żadnego z nich nie był podobny. W linji głowy miał coś z tygrysa, a kształt nosa przypominał Ludwika XIV-go. Jego duże ręce o silnych, lecz klasycznie pięknych palcach, zdawały się pokrywać sobą połowę klawjatury. Widocznie odczuł na nich jej wzrok, gdyż przestał grać i odwrócił głowę: