Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jeżeli Bach na tamtym świecie ma równie subtelny słuch — odezwał się żartobliwie — obawiam się, że przeklina teraz swoją twórczość.
— Ależ grasz bardzo dobrze — zapewniła, łapiąc się jednocześnie na tem, że wcale nie słuchała muzyki.
— Nie — potrząsnął głową — zanadto go lubię, bym nie czuł że krzywdzę go tem obijaniem klawiszy.
— Przesadzasz Pawle. Oczywiście nie jest to gra koncertowa...
— Ho, ho! Stop, moja droga. Nawet nie taperstwo. Ale cóż chcesz, zesztywniały mi palce od liczenia banknotów.
Zaśmiał się i zaczął znowu grać. Lubiła muzykę. Bacha jednak nigdy zrozumieć nie mogła, ani znaleźć w nim tego piękna, o którem tyle mówiono. I teraz słuchając Pawła napróżno starała się znaleźć w sobie oddźwięk tych jednostajnych i spokojnych, jak nurt leniwej rzeki tonów. Napróżno starała się w skupionych rysach Pawła odnaleźć zrozumiały dla siebie komentarz do tych smutnych, paważnych, jakichś psalmicznych rozmów z wiecznością, lub raczej kontemplacji niezmienności świata i jego spraw.
— Nie lubisz Bacha? — zapytał nie przerywając gry.
— Ja go nie rozumiem — powiedziała tonem usprawiedliwienia.
Przewrócił stronę i zatrzymawszy się na wysokiej nucie, kilkakrotnie uderzył w klawisz:
— Kiedyś, gdy jeszcze byłem małym chłopcem — zamyślił się — może miałem lat dziesięć, czy dwanaście, miałem nauczyciela, który jednocześnie wykładał w jakiejś uczelni ekonomję polityczną. Otóż on przepowiadał mi wielką karjerę... naukową!
— Dlaczego się śmiejesz, cóż w tem nieprawdopodobnego? — uczuła się dotknięta tonem lekceważenia z jakiem mówił o sobie.