Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jeżeli rzeczywiście coś niedobrego się stało, no, to jeszcze takiego krachu Polska nie widziała!...
Po dłuższej naradzie z Kolbuszewskim postanowili zrobić wszystko, by wytrwać jak najdłużej. Wychodząc podpisała mu dwa weksle po pięćdziesiąt tysięcy. Wprawdzie nie było wielkiej nadziei na ich zdyskontowanie, ale Kolbuszewski chciał jeszcze próbować szczęścia.
Ile razy wracała do domu, pierwszym jej pytaniem było, czy niema depeszy. I tym razem jednak nie było.
Nie mogła jeść obiadu. Wypiła dwie filiżanki czarnej kawy, kazała przenieść aparat telefoniczny do swego pokoju i siedziała nieruchomo, nie zapalając światła.
— To niemożliwe — powtarzała — to niemożliwe.
Chwilami zrywała się i biegała po pokoju, przeklinając, że musi być bezczynna, że nic zrobić nie może. W następnym jednak momencie popadała w zupełną rezygnację, graniczącą z apatją. Za oknami brzęczały janczary. Dziś całe miasto było zasypane śniegiem. Lekki mróz pociągnął dolną część szyb delikatnemi wzorkami lodu, na których znaczyły się czarno cienie nagich gałęzi.
Czasami tuż pod oknami przesuwał się pałąk wozu tramwajowego, z którego tryskały małe oślepiające iskierki, oświetlając jak błyskawicą wnętrze pokoju. Jeden po drugim rozlegał się warkot motoru. Samochody tu dodawały gazu. Nagle jeden z nich zatrzymał się przed domem. Głośno trzasnęły drzwiczki.
Nieraz, kiedy Paweł był w Warszawie, do późnej nocy czekała na ten dźwięk. Był sygnałem jego powrotu.
Leniwie wstała i podeszła do okna.
Przed bramą stała taksówka. Obok niej pasażer rozliczał się z szoferem. Pień drzewa zasłaniał jego głowę. Przechyliwszy się jednak mogła zobaczyć szeroki ciemny kołnierz futra.