Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/011

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ważyć, że Krzysztof bardzo zmizerniał i był niezwykle blady.
— Jak to było? — zapytał Paweł.
— Napadnięto cię na ulicy Dworskiej. Postąpiłeś bardzo lekkomyślnie...
Ponieważ odkąd było jaśniej w pokoju, Krzysztof trzymał się zdaleka od łóżka, Paweł odezwał się prawie rozkapryszonym tonem:
— Usiądź tu przy mnie. Rozmowa na odległość mnie męczy.
— Wogóle nie powinieneś za dużo mówić...
— To też usiądź tu i opowiedz mi, jak się to stało...
Krzysztof zawahał się, lecz w końcu zajął miejsce na brzegu łóżka i zaczął mówić, unikając wzroku Pawła.
— To właściwie moja wina... Zabrałem ci samochód. Właśnie wracałem Dworską, gdy zobaczyłem ciebie, leżącego pod parkanem... Szofer myślał, że to jakiś pijak. Pomimo to zatrzymałem wóz... to było... — głos Krzysztofa załamał się — nie dawałeś... żadnych oznak życia... Odwieźliśmy cię do domu. Na szczęście w porę przybył lekarz, a później chirurg... Po operacji jeszcze nie było wiadomo, czy jesteś uratowany... No, ale teraz już wszystko dobrze... Wszystko dobrze... Ja odrazu wiedziałem, że ci nic złego stać się nie może. Nie masz pojęcia, co się działo. Więc przedewszystkiem aresztowano wielu podejrzanych, ale istotnych sprawców nie znaleziono.
— Był tylko jeden.
— Jeden? — ze zdumieniem powtórzył Krzysztof.
— Dziwi cię, że jeden dał sobie ze mną radę?... Wyskoczył z zasadzki i miał w ręku łom żelazny czy młot. Coś bardzo ciężkiego. Nie zdążyłem przygotować się do obrony. Nie spodziewałem się napadu i zajęty byłem myślami. Zresztą sam sobie jestem winien. Mogłem to przewidzieć.
— Czy nie poznałeś go?