Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jak mnie pani nazywa! — oburzył się.
— Przepraszam, ale tak mi się kręci w głowie... ja już...
— Nie żartujmy. Lekcji nie daruję. Służę.
Pociągnął ją, otoczył mocno ramieniem i zaczęli tańczyć.
Po kilku dopiero okrążeniach pokoju zorjentowała się, że on tańczy świetnie i że tak jej dobrze.
Płyta się skończyła i gramofon sam się wyłączył. Paweł usiadł na szerokiej tachcie i posadził ją przy sobie.
— Ależ pan doskonale tańczy — powiedziała przecierając skronie, w których huczało.
— Jestem pojętnym uczniem?
— Już pewno bardzo późno — zerwała się.
Przytrzymał ją i posadził sobie na kolanach:
— Chodź tu. Jesteś djabelnie apetyczna... Taka świeżość bije od ciebie...
Nie broniła się.
— Dlaczego chciałaś wyjść — mówił zdyszany — przecie nie będziesz mi kłamała, że mnie nie pragniesz... że nie chcesz być moją...
Nagle wstał, podniósł ją na rękach wysoko i zaniósł do sypialni. Było tu prawie ciemno. Tylko przy wielkiem łóżku paliła się nikła różowa lampka.
Nie umiała, nie miała odwagi oponować. Nie widziała go, czuła tylko na sobie jego bezlitosny wzrok, męczące uparte patrzenie szarych, zimnych oczu. W pokoju było bardzo ciepło, lecz pomimo to trzęsła się jak w febrze, a jej skóra ściągnęła się i stała się chropowata.
Chciała zapłakać, chciała zawołać, że się boi, lecz zęby szczękały, a z krtani nie mógł wydobyć się ani jeden dźwięk. Nie zdawała sobie sprawy z tego, co się z nią dzieje.
Dreszczem przeszedł po niej chłodny dotyk pościeli i tuż potem gorący dotyk jego dłoni na ramieniu.