Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zrobiła krótki gest obrony, lecz już w sekundę później przywarła doń z całej siły. Nie wyobrażała sobie, by pocałunek mógł być aż tak rozkoszny. Traciła oddech... Jakże inaczej całował Krzysztof... Tamten zdawał się zawsze smakować, a ten brał ją, wchłaniał...
Drżały jej kolana, gdy wchodziła po szerokich marmurowych schodach. Na pierwszem piętrze otworzył drzwi i przepuścił ją przed sobą.
Amfilada ogromnych pokojów rozjarzyła się światłem. Bardzo wysokie sufity, lśniące posadzki pokryte dywanami, złociste portjery, wspaniałe meble... wprost nie wyobrażała sobie takiego przepychu w życiu... Tylko w kinie, w pałacach miljonerów widuje się coś podobnego.
Szła na palcach, jak w kościele, albo w muzeum.
Od dziecinnych lat dyrektor fabryki był dla niej, tak samo, jak i dla całej jej rodziny, istotą nieosiągalną, wszechwładną, nieomal nadprzyrodzoną. Nietylko trzymał w ręku byt ich domu, nietylko był Olimpem, na który zaledwie wolno podnosić oczy, lecz otoczony był nimbem przypowieści, anegdot pełnych podziwu, z pietyzmem przechowywanych powiedzonek, z których każde niezwykłą miało wartość dlatego, że padło z ust któregoś z Dalczów.
Nigdy jednak poczucie tego dystansu nie wyraziło się tak sugestywnie, jak teraz, gdy znalazła się w tem mieszkaniu.
Paweł zdjął z niej palto i puścił gramofon. Był ten sam, co i przed chwilą w aucie, a jednak zdawał się być zupełnie kimś innym, przy kim ona nic nie znaczyła, przy kim nikła.
— No, mój uroczy gościu, nad czem tak myślisz?
— Tak.... nic...
— Przystępujemy do edukacji niedźwiedzia w tańcu. Czy może niedźwiedź służyć?...
Uśmiechnęła się nieszczerze:
— Ja już pójdę, panie dyrektorze...