Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wał się publicznie swojemi niezdarstwami początkującego dansera?... Prawda?
— Kiedy pan wcale nie jest taki starszy... A to bardzo łatwo. Mnie nigdy nikt nie uczył, a tańczę wcale nieźle od pierwszego razu...
— Kobiety co innego. Mają wrodzony talent... No proszę.
Przed Marychną stał w ukłonie wylizany typek w smokingu, ze smutną i bezczelną gębą. Cóż miała robić... Wstała i poszła na ring.
Tango, jak zapewniał gigolo, było upajające. Wolałaby z Pawłem, wolałaby, podnosząc wzrok, widzieć jego szare przenikliwe oczy, które wywołują dreszcz niewiadomo dlaczego tak obezwładniający... Od tak dawna nie tańczyła. Wprawdzie z Krzysztofem nieraz bywała na dancingu, ale on nigdy nie chciał, a gdy raz nieśmiało zauważyła, że niektóre panie tańczą z fortancerami, oburzył się i powiedział, że są to rozwydrzone dziwki, które chętnie tańczyłyby nago, gdyby nie bały się policji. I mówił, że to zły ton.
A przecież jego stryjeczny brat, taki sam wielki pan i też znający wszystkie formy, nic złego w tańczeniu pań z fortancerami nie widział, skoro nietylko jej pozwolił, ale nawet sam zaproponował.
— Krzysztof jest świętoszkiem — pomyślała.
— Małżonek szanownej pani nie tańczy? — zapytał gigolo
— Co?
— Małżonek pani nie używa tańca? — powtórzył.
— Nie. Nie umie.
— Jakże wiele traci — westchnął — pani tańczy, jak Sylfida, jak Petrarka...
— Czy rzeczywiście znajduje pan?
— O, tak. Ma pani w tańcu taką finezję, licencję, powiedziałbym nawet fantasmagorję. Pani jest stworzona na Melpomenę!