Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie chciałem pani dotknąć — powiedział łagodnie — proszę się na mnie nie gniewać, ale nie jest dla mnie tajemnicą, że mój brat stryjeczny kocha się w pani.
Auto stanęło przed przecznicą, zapchaną ciężarowemi wozami.
— Proszę mi powiedzieć, czy Krzysztof jest bardzo o panią zazdrosny? — lekko pochylił się do niej — czy nie wyzwie mnie na pojedynek za to, że panią emabluję?
— Pan mnie wcale nie emabluje... — wybąkała nieśmiało.
— Owszem. Emabluję z całą premedytacją. Chcę się pani podobać. Zaraz. Janie — zwrócił się głośno do szofera — na Trzeci Most... Przejedziemy się troszkę. Dobrze?
— Jak pan sobie życzy, panie dyrektorze...
— Proszę mnie nie tytułować dyrektorem. Nie jestem w tej chwili pani zwierzchnikiem, lecz towarzyszem przejażdżki. A może pani jest głodna i bardzo śpieszy na obiad?
— Nie.
— Zatem cóż pani na to, że chcę się pani podobać?
— Pan żartuje.
— Nie, nie żartuję. Krzysztof może smalić do pani cholewki, ten chemik może wywracać do niej oczy, dlaczego pani mnie nie może brać? Pani jest bardzo ładna i bardzo młoda. Bierze mnie pani tem wszystkiem. To prawda, że nie jestem kobieciarzem, ale przecież o tyle znam się na kobietach. Proszę mi wybaczyć, że wyłożyłem to tak niezdarnie bez kwiatków, bez bławatków, bez słodkich słówek. To nie moja specjalność. Jak pani na imię?
— Marychna... to jest Marja... — powiedziała nie podnosząc oczu.
— Lubię to imię — kiwnął głową — Marychna... ładnie brzmi. Więc co pani na to, panno Marychno?