Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Marychnę, że nie nałożyła botów, gdy w pędzie minął ich dyrektorski samochód, wielka ciemnozielona maszyna.
Z pod kół trysnęła struga czarnej wody i błota, ochlapując Ottmana od stóp do głów, a Marychnie nowiuteńkie pończochy.
— Olala! — zawołał bezradnie Ottman.
— Boże, jak my wyglądamy.
Samochód zatrzymał się o kilkadziesiąt kroków dalej i nagle zaczął się cofać tylnym biegiem. Gdy zrównał się z nimi, otworzyły się drzwiczki i dyrektor Paweł Dalcz wychylił głowę:
— Bardzo państwa przepraszam za nieuwagę mego szofera — powiedział, uchylając futrzanej czapki — strasznie was ochlapaliśmy.
— O, drobiazg, panie dyrektorze — uśmiechnął się Ottman.
— W każdym razie nie możecie państwo w tym stanie iść przez miasto. Odwiozę was. Proszę.
— Ależ, panie dyrektorze... Ja doprawdy... Może panna Jarszówna... Poplamiłbym panu cały wóz.
— Siadajcie prędzej. No, już. Niech mi pani poda rękę. Hop!
Marychna w gruncie rzeczy była kontenta. Pończochy się przepiorą, a zato jest rzadka okazja przejechać się limuzyną obok naczelnego dyrektora. Jak to on grzecznie zrobił...
— Dokąd państwa mam odwieźć? — zapytał.
— Ja mieszkam na Lesznie — odpowiedziała Marychna.
— A pan, inżynierze?
— O, ja daleko, na Koszykowej.
— Na Koszykową — rzucił dyrektor szoferowi i zwracając się do Marychny powiedział — musi się pani poświęcić, ale najpierw odwieziemy bardzej poszkodowanego.
— Jak pan sobie życzy, panie dyrektorze.
— Nie upiera się pani przy pierwszeństwie?