Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mam interes.
— To niech pan idzie do „Italji“.
— Tam go znają?
— Jeszczeby nie znali. Całemi dniami wysiaduje.
W kawiarni portjer rozejrzał się po wieszakach i oświadczył:
— A jakże, proszę szanownego pana, jest. Musi siedzieć w drugiej sali.
Paweł usiadł i kazał podać sobie kawy. Widział, jak kelner podszedł do stolika zajętego przez kilku mężczyzn, prowadzących ożywioną rozmowę. Po chwili jeden z nich wstał i zbliżył się do stolika Pawła z pytającym wyrazem twarzy.
— Pan Tolewski, nieprawdaż? Jestem Dalcz — Paweł podał rękę, którą Tolewski z manifestowanym szacunkiem uścisnął.
— Do usług szanownego pana dyrektora.
— Proszę. Niech pan siada.
Był to średniego wzrostu dobrze odpasiony jegomość około pięćdziesiątki, ubrany dość niechlujnie, lecz starannie wygolony i z mocno przyczernionemi wąsami. Usiadł z nonszalancją światowca i swobodnie podciągnął nogawkę spodni w paski, przyglądając się nieznacznie wielkiemu brylantowi na palcu Pawła.
Było to oczywiste, że Tolewski spełnił wyłącznie rolę pośrednika w sprzedaży udziałów i Paweł od pierwszego rzutu oka ocenił jego sytuację, która nie musiała należeć do najpomyślniejszych.
— Miałbym do pana pewien interes w związku z tranzakcją, jaką przeprowadził pan z moim ojcem — powiedział — słyszał pan prawdopodobnie, że po jego śmierci ja objąłem kierownictwo naszej fabryki?
— Naturalnie, że słyszałem, panie dyrektorze. W kawiarni słyszy się o wszystkiem.
— Czy nie powie mi pan zatem, z kim należałoby mówić o udziałach sprzedanych przez mego ojca?