Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/042

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pogrzeb trwał przeszło dwie godziny i nieco przemarzłem...
— Czy to ten Genwajn?... — zapytała Marychna.
— Tak. Z fabryki Scherr i Genwajn... Niegdyś kolega szkolny stryja Wilhelma. Zastrzelił się. Czytała pewno pani w dziennikach.
Marychna nie czytywała wogóle dzienników. Dawniej, gdy jeszcze pracowała w sekretarjacie i mieszkała w Zielonce, o wszystkich ważniejszych zdarzeniach dowiadywała się albo od kolegów, albo od ojczyma, który przy każdej takiej sposobności opowiadał o karjerze i koligacjach omawianej osoby. To była jego pasja. To też dzięki niej Marychna dobrze wiedziała, kto to jest Genwajn. Jeżeli ojczym o kim mówił z dodatkiem słowa „ten“ — oznaczało to, że mówi się o znanym i bogatym człowieku.
— Zastrzelił się? Przecież to był już stary człowiek — zauważyła.
— Stary. Starzy też miewają powody do samobójstwa. Podobno firma jego stała na progu bankructwa.
— Jednak, panie dyrektorze, częściej się słyszy o samobójstwach ludzi młodych. Przeważnie z miłości...
— O, nie mówmy o tem. Oboje jesteśmy młodzi — powiedział z uśmiechem — i wcale nie myślimy o... samobójstwie. No, nie lepiej pani?
— Troszkę.
— A bardzo pani niezadowolona, że przyszedłem jej dokuczać?
— Panie dyrektorze — zawołała z taką szczerością wyrzutu w głosie, że aż sama spostrzegła się, że to nie wypada.
— Ładnie tu u pani — powiedział rozglądając się — znać, że ma pani zamiłowania estetyczne. Cóż to pani haftowała?
— To laufer na stolik.
Wziął robotę do ręki i uważnie jej się przyglądał:
— Cyklameny. Robi to pani z dużą wprawą. Pięk-