Strona:Bolesław i Józefa Anc-Z lat nadziei i walki.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ojcze rzekł w końcu, pochylając głowę — błogosław nas na drogę życia i śmierci — kto wie, to może nasza ostatnia Wielkanoc.
Łzy zabłysły w oczach staruszka kapłana a drżąca dłoń jego uniosła się nad pochylonemi głowy bohaterów.
Wieśniacy łkali, starsi błogosławili ich znakiem krzyża.
Wkrótce bohaterska drużyna zniknęła w wiekowym borze, którego odradzające się gałązki wtórując chórowi ptasząt, szemrały:
„Alleluja... Alleluja!...“

Od tego dnia upłynęło lat czterdzieści cztery!...
Jakże wielkie zmiany tam zaszły! — Wiem, że wiekowy kościołek z modrzewiu ustąpił miejsca wspaniałej murowanej świątyni, że czarny krzyż, który błogosławił całym pokoleniom, zaginął gdzieś w pomroce zapomnienia. Zapewne i stuletnie lipy, otaczające kościołek, uległy temuż losowi. Kto wie, co się stało z owymi borami, pokrywającymi w znacznej części równinę Maciejowicką? — Z borami, wśród cieniu których, przesuwały się liczne pokolenia?!...
A kto się wśród nich wychował, kto ich odżywczem powietrzem oddychał, kto wsłuchiwał się w ich szmery i szepty, jakie z sobą prowadzą, kto całą swą istotą wchłaniał ich huk i grzmoty, płacze, żale i łkania podczas burzy, ten nie zapomni ich nigdy. I nagle — niespodzianie — zaleci go woń balsamiczna tych lasów, gdy w zadumie mija duszne, wielkomiejskie ulice, lub siedzi pogrążony pracą w ciszy swego pokoju. Usłyszy ich rozhowor w szumie płynącej z gór rzeki, lub w odmęcie i łkaniu fal morskich. Świst wichru łamiącego się w wąwozach niebotycznego, ska-