Strona:Bolesław i Józefa Anc-Z lat nadziei i walki.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wtem szmer powstaje w drzwiach głównych, zbita fala ludu rozsuwa się na dwie strony z czcią prawie, robiąc miejsce nowo przybyłym.
Ich świtki szare, zielono szamerowane, kołnierze czarne, barankowe i takież wyłogi u rękawów, niewiele odbijają od szarych siermięg wieśniaczych a jednak jest coś, co ich wyróżnia, prócz pełnego uzbrojenia i czerwonych krakusek z orzełkiem i trójbarwną kokardą, od tego szarego tłumu, coś, co otacza ich skronie aureolą męczeńską, bo każdy z nich, jako z gwardyi narodowej, ma z góry wyrok śmierci podpisany u wroga.
Święta ofiara ma się ku końcowi, złote promienie słońca zalewają świątynię, siwowłosy kapłan otulony mgłą jedwabi, unosi w górę hostyę promienistą błogosławiąc wiernych, a szczególniej tę garstkę bohaterów, na którą z rozrzewnieniem przez łzy spogląda.
Dym kadzideł napełnia świątynię, o wiekowe ściany z modrzewiu uderza pieśń wielka, potężna jak huragan:

„Święty Boże, święty mocny, święty a nieśmiertelny
Zmiłuj się nad nami!...“

Pieśń prosi, błaga, zamienia się w łkanie ze słowy:

....od wojny i niewoli
Zachowaj nas Panie!“

Cmentarz okalający świątynię Pańską, napełniony pobożnymi, garstka bohaterów na skinienie dowódcy, siada na koń, staruszek kanonik zaprasza ich w progi plebanii, choć na święcone jajko.
— Nie mogę, nie mogę — broni się dowódca — wyższy rozkaz powołuje nas gdzieindziej, nie mam chwili do stracenia.