Strona:Bolesław i Józefa Anc-Z lat nadziei i walki.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W towarzystwie żandarma-rodaka w pełnem uzbrojeniu, wozem, najętym na mój koszt, zostałem odwieziony do Jarosławia, a dopiero po wręczeniu mi biletu jazdy do Krakowa, naturalnie za moje pieniądze, opuścił mnie zbrojny rodak, życząc szczęśliwej podróży.
Życzenie to było mi rzucone w chwili ruszenia pociągu, który wlókł się nieskończenie długo bo noc całą z Jarosławia do Krakowa. Miałem więc dosyć czasu do zastanowienia się nad ciężkim losem rodzinnego kraju, który na zawsze opuszczałem„ jak i nad niepewnem jutrem emigranckiego żywota, który miałem rozpocząć.
Czułem się przytem fizycznie wyczerpanym i na pół chorym, postanowiłem więc zatrzymać się w Krakowie, choć na kilka godzin, aby tam poradzić się sławnego wówczas dra Dietla.
Około szóstej rano pociąg stanął w Krakowie. Wysiadłem z wagonu i udałem się do komisarza policyi z zapytaniem, czy moje zatrzymanie się dla porady lekarskiej jest możliwe. Odpowiedział potwierdzająco, zatrzymał mój Zwangpass“ i kazał mi poczekać aż do odejścia pociągu.
Gdy pociąg odszedł, kazał mi pójść do miasta w towarzystwie cywilnego agenta, który zaprowadził mnie do dyrekcyi policyi, gdzie mnie zostawił w kordegardzie, a sam udał się na górę.
Po więcej niż godzinnem oczekiwaniu zjawił się policyant uzbrojony, mówiąc:
— Pójdź pan z nami.
Napróżno pytałem, dokąd? Gdzie jest mój paszport? — Dwóch żołnierzy policyjnych z bagnetami wzięli mnie między siebie i musiałem iść.
Prowadzili to przez planty, to przez wąskie uliczki i nareszcie, gdzieś blisko Wawelu, wprowadzili mnie do zamkniętego domu.