Strona:Bolesław Prus - Kroniki 1875-1878.djvu/395

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nazwiska, ale to ta zabawa, w czasie której jedna osoba goni drugą...
Towarzyszka moja nagle wstała i odeszła; widocznie musiała mieć jakiś interes; ja zaś odetchnąłem i pomyślałem sobie w duchu:
— Dzięki Bogu! Okazuje się, że i ja umiem z damami rozmawiać. Filologia jest istotnie kluczem do wszelkiej wiedzy...
Odtąd już śmielej patrzyłem na otaczające mnie damy. Po kolacyi zaś, wzmocniony na duchu i ciele, począłem sam wystawiać się na nagabania złego ducha, starając się porządek zapamiętać niebezpieczeństw:
Naprzód — spojrzy na mnie tkliwie...
Powtóre — ściśnie mnie za rękę...
Potrzecie — ustnie lub piśmiennie zawiadomi, że mnie kocha...
Poczwarte — moja niewinność... fiu!... fiu!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

...I co powiecie? Trzydzieści lat już narażam się w taki sposób na zgubę duszy. To, co mnie dawniej odstraszało, dziś — pociąga, ale skutku nie widać. Wychowałem ze cztery pokolenia młodzieży, widziałem, że kilka generacyi wiotkich panien przekształciło się w przysadziste matrony i że, znajome mi niegdyś dziewice, zostawszy mężatkami, poczęły potomstwo swoje wprowadzać na salony...
Daremnie błagam, naturalnie w duchu: „zaprowadźcież mnie choć aby raz na pokuszenie!...“ Nic z tego! Ani matki, ani córki, ani nawet wnuczki