Strona:Bolesław Prus - Kroniki 1875-1878.djvu/394

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rękę, a potem ustnie lub piśmiennie zawiadomi; że mnie kocha i — już po wszystkiem!
....Kto mi zdjął paleto w przedpokoju i jakim sposobem wszedłem na salon, nie wiem. To wiem, że usłyszałem śmiechy i rozmowy, żem ujrzał w oknach tyle kwiatów jak w ogrodzie, a w salonie mnóstwo pań. Każda zajmowała miejsce dla trzech osób, a na posadzce drzemały zdradzieckie ogony ich sukien, na podobieństwo owego węża z raju, który namyślał się: w jakiby też sposób zgubić pierwszego człowieka?
— Może chcesz się pan poznać z moją żoną? — zapytał mnie nagle gospodarz domu.
— Jeżeli to nie jest konieczne — odparłem — to... możeby kiedyindziej...
Gospodarz odszedł, a ja usłyszałem, że kilka razy wymówiono dokoła mnie słowa: „doktór filozofii...“ Czułem, że wszyscy na mnie patrzą, prawdopodobnie z podziwem i uszanowaniem i pierwszy raz w życiu zapragnąłem być... no... nie wiem czem... Choćby świdrem, ażeby wświdrować się w podłogę lub jaki inny mebel i zniknąć im z oczu.
W tej chwili usiadła obok mnie jakaś dama. Schowałem nogi pod taboret, jak przystało na znającego świat człowieka, a ona rzekła:
— Pan nie lubi zabaw?...
— Pokusa! — pomyślałem, a potem odparłem głośno:
— Oj! oj!... jeszcze jak lubię. Nieraz, jakieśmy grali w cenzorowanego... chciałem powiedzieć: w kotka i ptaszka... Właściwie już nie pamiętam