Strona:Bolesław Prus - Kroniki 1875-1878.djvu/355

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jeszcze — póki panowie ci w domu siedzą, jest pół biedy. Lecz niech wyjdą „na czynność“ — gasić ogień!... Wówczas to niejedna z obywatelek, parząc na uwijającego się wśród płomieni strażaka, mówi do męża:
— Aj, Franiu!... Franiu!... żebyś ty tak łaził po dachach, jakabym ja była szczęśliwa!...
A Franio tymczasem nic, tylko chrząka i patrzy ze smutkiem na swoje krótkie nożęta i na brzuszek podobny do dyni, która otrzymała złoty medal za wzrost olbrzymi. Śmielszy tylko z Franusiów, co najwyżej odpowiada półgłosem:
— Moja Basiu, łaziłem i ja tak, pókim był młody...
A ona na to:
— Jak też ten czas przeleciał, o Boże!...
Ogień tymczasem robi swoje, strażacy ratują, ludzie tną gapia, a w domowem życiu Franusia kwasy i swary mnożą się z każdym dniem. Ileż on razy w podobnych wypadkach wzdychał biedaczek:
— A bodaj też kiedy ogień spalił... tę naszą straż ogniową!
W niewielu rysach starałem się przedstawić ci, czytelniku, stosunek straży ochotniczej do spokojnych obywateli szlafrokowiczów. Nie dziw się więc, że pewnego poranku ogół częstochowskich posiadaczów kamienic wykrzyknął:
— Basta! dość już nam tej straży!... Niepotrzebna!... Szerzy tylko zamęt w domach!...
I odmówili płacenia składki i tym sposobem zabili częstochowską straż ogniową.