Strona:Bolesław Prus - Kroniki 1875-1878.djvu/325

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

daremnie oczekując na posażne maski, — nie ma bowiem tego, coby mu w dzisiejszych czasach wartość nadawało, — nie ma odpowiedniego ukształcenia. Bogate panny pochwytali mu ubodzy inżynierowie, ubodzy kupcy, ubodzy lekarze; on został sam jak palec, ponieważ jest tylko ubogim... salonowcem.
I czy od tego człowieka godzi się żądać dowcipu i wesołości?...
Oto znowu obywatel ziemski. Cera wprawdzie zdrowa, lecz humoru ani za grosz. Ojciec jego miał trzy wsie, gospodarował na nich pańszczyzną i mógł wydawać kilkadziesiąt tysięcy rocznie — to też zaczepiały go na maskaradzie hrabianki. Syn ma także trzy wsie; lecz że nie umiałby gospodarować inaczej jak tylko pańszczyzną, a na postępowem gospodarstwie nie zna się, prócz długów zatem nie posiada nic więcej. Hrabianki omijają go i ledwie że czasem jakaś pokojówka zaczepi. Ponieważ jednak zubożały pan nie częstuje jej szampanem, opuszcza go więc niewdzięczna i biegnie do fryzyerskiego subjekta, który choć piwem ją ochłodzi.
Oto młody gimnazista. Niegdyś widywano na balach tylko marymontczyków, którzy nie zaprzątając sobie umysłów książką, mieli zawsze swobodne obejście. Nie dziw więc, że żywioł studencki ogromnie krzepił maskaradę. Dziś studenci uniwersytetu uczą się i na bale nie mają czasu; ów młodzian zaś z gimnazyum czas wprawdzie ma, lecz strzedz się musi, aby którego z nauczycieli swoich nie zaintrygował. Koncepta mu się biedakowi nie kleją; poprawia tylko swój płaszcz hiszpański i bojaźliwie spogląda na prawo i na lewo.