Strona:Bolesław Prus - Kroniki 1875-1878.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

prowadzą wprawdzie do nieśmiertelności, lecz pozwalają jako tako wyżyć w ciągu lata.
Za to jesień, zima, a nawet wiosna jest dla nich bardzo przykrą.
Dzień jeszcze łatwiej przepędzić, tułając się od bramy do bramy, lub od szynku do szynku; ale co robić w nocy?...
Miejsce trawy, lub nawet suchej ziemi, zajmuje błoto i śnieg. Z drzew opadły ochronne liście, a nad głową rozciąga się niebo, które z każdą kroplą deszczu nową im zsyła katuszę!...
Ta resztka waty, która nie zdążyła jeszcze uciec z łachmanów, jakże licho ogrzewa zziębnięte ciało. Radbyś schować skostniałe palce, ale niema gdzie, bo jeden rękaw za ciasny, a drugi do obojczyka rozdarty. Nogi zmarzły, uszu nie czujesz, a deszcz, ten przeklęty deszcz ciągle pada.
Przypominasz sobie, że leżał gdzieś stos belek czy desek; idziesz tam, lecz stos znikł, rozebrali go. Gdzieindziej znowu była glinianka, w której podczas lata spędziłeś kilka bardzo rozkosznych nocy, lecz dziś w gliniance tej błoto po kostki...
A deszcz tymczasem pada, wlazł ci już za kołnierz, zamoczył plecy, a nawet i po nogach ciec zaczyna... O gdybyś mógł znaleźć jaki dom nowo-budujący się, z jego wilgocią, brakiem drzwi i okien, słowem z jego wszelkiemi niewygodami, — jakżebyś chętnie wkwaterował się choć do piwnicy!...