Strona:Bolesław Prus - Kroniki 1875-1878.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rzecz dzieje się na mostku, rzuconym nad przepaścią, na dnie której, obok skał z lodowatego cukru, sterczą zioła i kwiaty z pawich i kogucich piórek.
Na szafirowej jak niebo kuli toczy się Fortuna z pomadki. Lewą ręką sypie ona dukaty ze szczerego malarskiego złota, w prawej unosi koronę.
Za Fortuną, za koroną, a może i za dukatami na szparkim biegunie cwałuje młodzian, strojem i fizyognomią przypominający tenorinów z Opery Włoskiej. Zaślepiony! ani wie, że jeszcze jeden krok, a wnet stoczy się w przepaść, w której go zdławi Śmierć, rzetelna Śmierć, jaką malują na chorągwiach, a pędząca na koniu, tak czarnym, jak najczarniejszy szuwaks z fabryki Seydlitza.
Sens moralny tej grupy łatwy do odgadnięcia, a jest on taki:

„Nie goń Fortuny, bo jak się zapędzisz,
To zlecisz z mostu i jeszcze kark skręcisz.“

Ale gdzie tragedya?
Otóż jest i tragedya z odcieniem sielankowym. Ten sam bowiem sowizdrzał, który tak zapamiętale ściga Fortunę, na tym samym mostku rozjeżdża jakąś piękną, choć dość niewyraźną blondynkę w mocnym negliżu.
Skąd znowu wypływa następujący sens moralny: