Strona:Bolesław Prus-Przygody Stasia.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A cóż mię to obchodzi? — spytał burmistrz. — Idź sobie do strażnika!... Ona myśli, że ja będę za jej bębnem chodził!... Słyszałeś rejent?
Wyraz «bęben» obraził kowalową. Oczy jej obeschły, na twarz wybiegła krew.
— A od czegożeś pan burmistrz? — krzyknęła — może nie od tego, żebyś biednym ludziom pomoc dawał w nieszczęściu?... To mój Staszek bęben?... Paneś przecie taki sam był, a i on może kiedy, jeżeli się znajdzie...
W tem miejscu płacz zatamował jej mowę.
— Niedoświadczona kobieta! — mruknął organista, widocznie myśląc o tem, że burmistrz z wyciągniętą ręką nie jest od tego, ażeby biednym ludziom dawał pomoc w nieszczęściu.
Bądź co bądź, skutkiem wybuchu kowalowej, sytuacja stałaby się bardzo drażliwą, gdyby nie wmięszał się rejent, który miewał interesa ze Stawińskim. Przerwał on kłótnię, wzywając organistę, aby opowiedział, co się stało ze Stasiem.
Tymczasem dokoła bryczki zebrał się tłum Żydków, jakby z pod ziemi wyrosłych. Organista zaś całemu zgromadzeniu kaznodziejskim tonem opisał wypadek Stasia. Gdy wkońcu podniesionym głosem zapytał obecnych: czy nie zna kto obywatela, mającego krytą biedkę na resorach, — jeden z Żydków zawołał:
— Ja wiem! to pan Łoski, sędzia...
— A słowo stało się ciałem — krzyknął organista. — A toż ja właśnie do niego miałem interes, i Bóg wie, pocom tutaj wstępował!...
Z temi słowy zawrócił konia.