Strona:Bolesław Prus-Przygody Stasia.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czynała drżeć, między kępami rozlegały się ciche pluskania, poza trzciną zapalały się światła tajemnicze i blade. Zdradziecka mgła zasnuwała drogę Małgosi, i słychać było, jakby kto szeptał po kępach: «Hej! hej!... nie wyjdzie stąd dziewczyna!...»
Ale nad samotną czuwał młyn, wierny przyjaciel. Nagle drobnoszybne oczy jego w oponę mgły rzuciły płomienie, czarne, wielonożne cielsko poczęło dygotać, i w tej samej chwili doleciał uszu otumanionej dziewczyny znany jej, hukliwy głos, który wołał z gorączkowym pośpiechem:
— Małgoś!... Małgoś!... Małgoś!... Małgoś!...
Teraz dziewucha spokojnie odkładała wiosło, bo porwany w ogromną paszczę młyna prąd wody sam ku stawidłom niósł czółno. Kładła się na dnie łódki, jak senne dziecię w łagodnie bujanej kołysce, z uśmiechem patrzała na blade płomyki, skaczące z gniewu nad bagnem, i na chłodne, wilgotne sieci dziewic wodnych, które ją omotać chciały. A stary młyn coraz mocniej gniewał się i krzyczał: «Małgoś!... Małgoś!... Małgoś!... Małgoś!...» — niespokojny o swoją dziewczynę. Wreszcie dziób łódki uderzał o belkowanie mostu.
Jednej nocy, wyskoczywszy po takiej wędrówce na brzeg, zobaczyła na moście ojca. Stał oparty o poręcz i z uwagą patrzał na siejącą się wodę. W Małgosi serce zadrżało na myśl, że i on czuwa nad nią, choć taki z pozoru obojętny. Wbiegła na most i, przytuliwszy się do ramienia ojca, rozmarzona spytała:
— Tatuniu! a kogoście tu wyglądali?...
— Myślałem, że chłopi ryby kradną! — od-