Strona:Bohdan Dyakowski-Z puszczy Białowieskiej 1908.pdf/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie mów-no dużo, a siadaj prędzej, bo ci tak pozajmują miejsca, że będziesz musiał stać na własnych nogach! — podpędzał Janek.
W wagonie było porządnie ciasno, nie dla tego coprawda, że do Białowieży jechało zbyt dużo osób, ale dla tego, że wagon był tylko jeden. Jakoś się jednak ulokowano.
Pociąg ruszył z wielkim hałasem, zgrzytem i sapaniem, ale z nie nazbyt wielką szybkością, nie o wiele jednak gorzej od białostockiego, choć tamto przecie była główna linia, a to bocznica.
Po drodze mijano pola, pagórki, gaje, wsie, rzeczułki; nie tylko jednak Białowieży, ale wogóle żadnych większych lasów nie było nigdzie widać.
— Czyś ty aby, Janku, pewny, żeśmy siedli do właściwego pociągu? — spytał nagle Julek: — bo mnie się zdaje, że my jedziemy nie do puszczy, ale od puszczy. Przecież koło Warszawy większe były lasy.
— Będzie, będzie i puszcza, nie obawiaj się! Wspominałem wam już przecie, że najbliższe jej okolice są prawie zupełnie bezleśne. Ale niedługo ujrzymy już i samą puszczę. Bądź co bądź, jedziemy pociągiem, a nie tak jak Gloger, który wlókł się z kilku