Strona:Bohdan Dyakowski-Z puszczy Białowieskiej 1908.pdf/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wynagradziła ona sowicie swą nieskończoną długością i nierównością. Składała się ona wcale nie z desek, ale z całych drzew, jako tako ociosanych z jednej strony, żeby dać nieco lepsze oparcie dla nóg. Jednakże i na takim ociosanym pniu utrzymanie się w równowadze należało do niezgorszych sztuk akrobatycznych. I gdyby nie żerdka, którą podróżni się podpierali, wtykając ją wprost w błoto, kto wie, ile razy każdy z nich użyłby kąpieli w jego czarnej, grzęzkiej masie.
Kładka miała z wiorstę długości; nic więc dziwnego, że przeprawa przez nią wydawała się nie mieć końca.
— Zupełnie, jak ułamek okresowy — mówił Julek: co się jeden pień skończy, drugi się zaczyna i tak wciąż w kółko, bez urozmaicenia i końca.
— Dla urozmaicenia wartoby od ma do czasu wpadać okresowo w błoto, zażartował Kazio.
Julek roześmiał się z żartu, ale w tej samej chwili chybnął się na kładce i byłby wpadł do błotu, gdyby się nie był wreszcie podparł żerdką.
— Brawo! to się nazywa zgrabność.
Wszystko na świecie ma swój koniec. Więc nareszcie skończyła się i kładka, czyli, jak mówił Julek,