Strona:Bogusław Adamowicz - Wesoły marszałek.pdf/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

naprzeciw kominka, w którym na pewno od lat już ognia nie zapalono. Patyna pyłu, śmiecia i wilgoci wymownie świadczyła o tem.
Dotknąłem ręką fotela: — na palcach mych zostały ciemne plamy kurzu. Podłogę też, jak zresztą wszystko, przesłaniała gładka szara warstwa, miejscami już osypana śniegiem z mego obuwia. — Nie! nie jest możliwością, by ktoś w tym domu każdej nocy chodził! Nikt od miesięcy nie był w tym pokoju!
— Ale duch przecież może nie zostawiać sladów?...
Ta myśl przelotna i w gruncie żartobliwa nie przysporzyła mi jednakże wesołości. O, wcale rad nie byłem, żem zabrnął w to pustkowie.
— Od wieków nikt tu nie był, powtarzałem w myśli, przypatrując się charakterystycznym trójkątom i smugom pajęczyn, zasnuwającym w różnych miejscach ściany.
Lecz północ już się zbliżała, czas było zająć stanowisko.
— Ale jakże to będzie? Gdy zagarnę jego miejsce, gdzież on, nieborak, usiądzie, gdyby naprawdę miał przyjść aż z tak daleka?...
Brawura jest dzieckiem strachu, tak moi panowie! Szalenie mi się nie chciało siadać na tym zapajęczonym sprzęcie... W saloniku nie było krzeseł, więc pośpieszyłem do sąsiedniej izby.