Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Mordka Caban w rozmarzeniu przymykał oczy. Trafił do szajki Barucha Oksa już za murem, kiedy tyfus wybuchł w rodzinie. On i z nim Kuba Wałach. Piał drżącym, rozmodlonym głosem, gotowy wzlecieć za melodią. Puchnący z głodu Josełe, przezywany Żółtko, bezgłośnie poruszał wargami z wyrazem cierpienia w wypukłych, żabich oczach. U nich to rodzinne i zmarły na tarczycę piekarz Laban, jego ojciec, tymi samymi oczami mierzył klientów u siebie w piekarni na Wroniej podając im chleb. Chaim Sierotko, bez przezwiska, tylko wyciągał szyję.
Siedmiu ich było; oto wszyscy. Którzy trzymali z Baruchem Oksem, szli za nim w ogień i wodę.
— Nie tak, nie — narzekał Chaskiel-stróż. — Wyciągaj nutki, wycią-ągaj!
Wykrzykiwali stare żartobliwe przyśpiewki, od których drżały kiedyś i mrugały pogodnie jasne płomyki świec na obrusie. Dawid, idąc za ojcem, na krótko przymknął oczy.
Melodie świąt! Szeleszczą wonne gałęzie, liście szałasu, a przez szczelinę zagląda gwiazda. Ciotka Chawa wynosi z domu doniczkę z palmą. Zielono, świątecznie. Wszyscy odwiedzają wszystkich i tłoczą się ze śmiechem do małej kuczki. Świeca wypłasza z kątów cienie. Pod stropem wiszą łańcuchy, kwiaty, festony na sękach. Dziadek siedzi na chwiejnej ławie i składa ręce, bezdźwięcznie klaszcze. Wuj Szmuel śpiewa cienko, a ojciec i wuj Gedali basem. W ciepłym zmierzchu rozlega się melodyjka, rozciągnięta smętnie i wykołysana w krtani, a potem żartobliwie wykpiona soczystym klaśnięciem języka. „Cziri-bim, cziri-bam, cziri-bim-bam-bam-bam, aj-aj!” Chrypiąc, świszcząc — śpiewała teraz banda Barucha Oksa w ciemności.