Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wiać po ludzku z człowiekiem nawet nie może. Tfu!
— Na Madagaskar, a kiedy? Czy to całkiem pewne?
Jankiel Zajączek wybiegł z suteryny i stanął przy stróżu, wpinając igłę w kołnierz fartucha. Z ulicy dobiegał głos Chaskiela:
— Rojzełe, Surełe, a sio!
Getto podziałało na Dawida przygniatająco — zgiełkiem, chaosem, bezładnym ruchem wśród krętych i ciasnych zaułków; krążył wokół placu Grzybowskiego, wzdłuż Ciepłej, Ceglanej, Prostej i na Walicowie, unikając dróg kończących się nagle u strzeżonych wylotów ulic. Ale gdziekolwiek się obrócił, tam wyrastał przed nim mur. Hełmy strażników trzęsły się w szybkim biegu. Trącony w popłochu dzwon odzywał się o niespodziewanej porze i zdradzał uciekinierów. To na placu Grzybowskim, niedaleko wachy, wznosiła się po dawnemu kaplica dla przechrztów i tutaj, w głębi nawy i na chórze, kryli się szmuglerzy ścigani przez żandarmów. Niemcy strzelali na oślep, seriami, prosto w okienka dzwonnicy i stada dzikich gołębi unosiły się stamtąd w powietrze. Niebo było jasne, a biała chmura tkwiła w miejscu, nieporuszona, kiedy suchy trzepot skrzydeł już przebrzmiał w uszach. Idąc wąskim, ciasnym tunelem obmurowanej uliczki wydostał się na otwartą przestrzeń placu Żelaznej Bramy i ujrzał czuby starych drzew w Ogrodzie Saskim, jak widok z innego świata. Przystawał tu często, bez żadnego celu. Wracając do domu mijał wózki pchane przez szkielety, po dwa w zaprzęgu, z wyszczerzonymi zębami — w kierunku Hal, gdzie wśród poufałych targów z policją i Niemcami dokonywał się za okupem codzienny przeładunek to-