Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie worki, już długa drabina sunęła na ich barkach w głąb podwórza. Biegł z łoskotem podkutych butów patrol, zaglądając do bram.
Wymiotło zaułek do czysta i nie wiadomo skąd, w głuchej ciszy rozległo się rozpaczliwe wołanie:
— Worek! Trzymaj, sypie się... Worek, worek!
Żandarmi ze śmiechem pociągnęli w kierunku wachy. A po pewnym czasie:
— Fremde — usłyszeli cichy okrzyk. — Fremde! — A kiedy ojciec podszedł do okna, Chaskiel-stróż stał na swoim miejscu.
— Już można. Po strachu. Z wielkiej chmury mały deszczyk. Byle chuda żydowska koza nie mogła szczypnąć sobie trawki. Tak, nikogo nie capnęli, tylko tragarze coś mówią, że jakiś niewinny łepek oberwał w czapę, kiedy akurat szedł przez wachę. Z przepustką!
Przestawił miotłę wspartą o ścianę. Zresztą nie zawadzała mu w rozmowie. Z troską śledził skrzyżowanie, które na powrót ożywiło się ruchem spieszących przechodniów. Rojzełe stanęła przy nim i szarpnęła za spodnie.
— Tate, daj troszkę karbidu. Jankiel czeka.
— Z przepustką! Nie mógł sobie wybrać innej pory? Oj, ludzie, kiedy oni zmądrzeją... Rojzełe, powiedz mu, już idę... Fremde, podobno w gazecie stało, że mamy się rachu-ciachu pakować i jechać na Madagaskar.
— Co takiego? — Matka była wyraźnie niezadowolona. — Znowu przeprowadzka?
— Już się zaczyna — wołał ojciec i zamykał okno. — Madagaskar, Madagaskar, powariowali wszyscy czy co? Już nie można tego słuchać! Potąd mam — i palcem przeciągał po szyi.
— Tee, inteligencja w kuble moczona. Porozma-